28 czerwca 1956 r. to bez wątpienia jedna z najważniejszych dat w najnowszych dziejach Polski. Tej podręcznikowej konstatacji, przywoływanej zazwyczaj w szeroko pojętej przestrzeni publicznej przy okazji kolejnych Czerwcowych rocznic, zdecydowanie zbyt rzadko towarzyszy głębsza refleksja, dzięki której łatwiej można zrozumieć fenomen pierwszego, masowego, robotniczego wystąpienia przeciw komunistycznej władzy w PRL.
Rankiem 28 czerwca napięta od wielu dni sytuacja znalazła swoje rozwiązanie w widowiskowym wyjściu robotników Ceglorza na ulicę. Ich pokojowy pochód wzdłuż robotniczej Wildy i dalej w stronę śródmieścia, błyskawicznie począł zyskiwać kolejnych uczestników, spontanicznie porzucających pracę w swoich zakładach pracy i przyłączających się do maszerujących.
Niezgoda na komunizm wyartykułowana w niezwykle spektakularny sposób przez poznaniaków w czerwcu 1956, każe nam bowiem stawiać pytania dlaczego to właśnie stolica Wielkopolski stała się jego widownią. Wydaje się, że obok trudnej do rozwikłania i siłą rzeczy nieobliczalnej sytuacji strajkowej jaka panowała tamtego czerwcu w poznańskich zakładach pracy, gdzie byle iskra mogła doprowadzić do wybuchu społecznego niezadowolenia, co wynikało wprost z robotniczej niedoli tak charakterystycznej dla stalinizmu, kluczowe znaczenie miała taka a nie inna polityka komunistycznych władz wobec Poznania i Wielkopolski po 1945 r.
Gród Przemysła uchodzący w II RP za dumną stolicę „zachodnich kresów” Polski, szczycący się swoją doskonale zorganizowaną i zasobną warstwą drobnomieszczańską (w dobrym tego słowa znaczeniu), w nowych realiach nie tylko utracił status miasta wydzielonego, ale został de facto zepchnięty w gospodarczą szarą strefę. Bo o ile u progu lat 50. XX w. aż 35 proc. mieszkańców Poznania utrzymywało się z pracy w przemyśle (więcej tylko w Łodzi!), to w latach 1950–1955 spośród wszystkich nakładów państwa na rozwój przemysłu, województwo poznańskie otrzymało zaledwie 3,1 proc. środków. Dla porównania: dla województw katowickiego (stalinogrodzkiego) i krakowskiego było to blisko 50 proc. Dodajmy, że w interesującym nas tutaj szczególnie 1956 r., w przeliczeniu na jednego mieszkańca, Warszawa otrzymywała z budżetu 1276 zł, Poznań zaś… 368 zł.
Tego rodzaju strukturalną krzywdę chyba najmocniej odczuwali robotnicy największego poznańskiego przedsiębiorstwa czyli Zakładów Cegielskiego (w latach 1949–1956 Zakłady Przemysłu Metalowego im. J. Stalina w Poznaniu, w skrócie: ZISPO), gdzie pracowało ich 13 tys. Uchodzący przed wojną za robotniczą arystokrację Cegielszczacy z trudem akceptowali kolejne „aktualizacje” norm produkcyjnych, problemy z kooperacją i zaopatrzeniem, brak odzieży ochronnej i środków czystości, wreszcie gardłowe pensje. Czarę goryczy przelał fakt, gdy wyszło na jaw, że wbrew rządowemu rozporządzeniu z 1949 r. o 30-procenowych ulgach podatkowych dla robotników wyrabiających 160 proc. normy, dyrekcja ZISPO przez lata udzielała ich tylko wybranym przodownikom pracy. W Ceglorzu poszkodowanych było w ten sposób ok. 5 tys. osób, którym bezprawnie zabrano… 11 mln zł. Ponadto w 1956 r. pracownikom akordowym zaprzestano wypłacania tzw. premii progresywnej, co do tej pory pozwalało na uzupełnienie strat wynikających z windowania norm. Późną wiosną 1956 r. stało się zatem jasne, że kolejne masówki, które regularnie zwoływano na terenie zakładów, a także przeciągane przez władze w nieskończoność rozmowy, przestały robotniczej braci dawać nadzieję na zaspokojenie ich słusznych postulatów i potrzeb.
Bilans walk był tragiczny: co najmniej 58 ofiar, około 600 ujawnionych rannych i blisko 800 zatrzymanych.
W takich okolicznościach postanowiono odwołać się do żelaznego, choć w PRL zakazanego robotniczego prawa jakim był strajk (w poznańskiej gwarze: strejk/sztrejk). Doszło do tego w momencie, gdy goszczący 27 czerwca 1956 r. w ZISPO minister przemysłu maszynowego Roman Fidelski wycofał się z obietnic danych 27-osobowej delegacji poznańskich robotników, w czasie rozmów „ostatniej szansy”, toczonych nieco wcześniej w Warszawie. Toteż rankiem 28 czerwca napięta od wielu dni sytuacja znalazła swoje rozwiązanie w widowiskowym wyjściu robotników Ceglorza na ulicę. Ich pokojowy pochód wzdłuż robotniczej Wildy i dalej w stronę śródmieścia, błyskawicznie począł zyskiwać kolejnych uczestników, spontanicznie porzucających pracę w swoich zakładach pracy i przyłączających się do maszerujących. W krótkim czasie większość poznańskich ulic wiodących do centrum miasta wypełniła robotnicza gromada, której celem był tzw. pl. J. Stalina (obecnie pl. A. Mickiewicza), w sąsiedztwie którego leżały gmachy: Prezydium Miejskiej Rady Narodowej, Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej.
W około stutysięcznym tłumie śpiewano hymn narodowy, pieśni patriotyczne i religijne, a także wznoszono coraz bardziej zaangażowane polityczne hasła (od programowego „Żądamy chleba”, po „Precz z ruską demokracją”, i „Chcemy wolnych wyborów”), oczekując na przyjazd któregoś z przedstawicieli najwyższych partyjnych władz w Warszawie. W tym samym czasie w gmachu KC PZPR o podejmowaniu jakichkolwiek rozmów ze strajkującymi nie było bynajmniej mowy. Około godziny 10.00 rano na nadzwyczajnym posiedzeniu Biura Politycznego KC podjęto bowiem decyzję o „podciągnięciu do Poznania oddziałów Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i wojska”, co oznaczało przyzwolenie na wojskową pacyfikację zbuntowanego miasta.
W samej stolicy Wielkopolski sytuacja poczęła się gwałtownie zmieniać po godzinie 10.00–10.30, gdy wśród protestujących pojawiła się nieprawdziwa plotka o aresztowaniu członków robotniczej delegacji, uczestniczących wcześniej w rozmowach z ministerstwem, co w pewnym stopniu mogło być pochodną informacji o rzeczywistym aresztowaniu robotnika Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego Czesława Rutkowskiego. Z tłumu zgromadzonego w centrum wyodrębniły się wkrótce dwie grupy, z których jedna poszła w kierunku więzienia przy ul. Młyńskiej, druga zaś na ul. Kochanowskiego, gdzie mieściła się siedziba Wojewódzkiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Publicznego. Z okien bezpieki padły niebawem pierwsze strzały, doprowadzając do kilkugodzinnych walk w sąsiedztwie samego gmachu, a z czasem, po wkroczeniu do Poznania wojska, do regularnych ulicznych starć, które szybko przerodziły się w wojskową pacyfikację miasta. Jej tragiczny wymiar dobrze oddają brutalne słowa wypowiedziane 29 czerwca 1956 r. przez premiera PRL Józefa Cyrankiewicza przed mikrofonem Polskiego Radia w Poznaniu:
„Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie […]”.
Bilans walk był tragiczny: co najmniej 58 ofiar, około 600 ujawnionych rannych i blisko 800 zatrzymanych.
Wykładnia „wypadków” sprawiła zarazem, że jednym z najważniejszych zadań postawionych przez władze przed śledczymi było potwierdzenie „agenturalnego” wymiaru „Poznania”.
Komunistyczne władze nie poprzestały na represjonowaniu czynnych uczestników Czerwca 1956, ale zainicjowały brudną kampanię propagandową, której adresatami było w istocie całe społeczeństwo. Miała ona na celu wykazanie, że dramatyczny wymiar „Poznania” wynikał z działalności „elementów kontrrewolucyjnych”, czy też „agenturalnych”, które wykorzystały niezadowolenie panujące wśród nieświadomych „wrogiej prowokacji” robotników. Tytuły lipcowych artykułów prasowych mówią zresztą same za siebie: „Polska klasa robotnicza odgradza się od zdrajców, morderców i prowokatorów” (Express Poznański), „Krew i dolary” (Trybuna Ludu), „Macki szpiegowskie wywiadu amerykańskiego sięgają do Poznania” (Gazeta Poznańska), „Zbrodnicze ręce” (Zielony sztandar) etc.
Ta jednoznaczna interpretacja Czerwca 1956 wynikała z istoty obowiązującej ideologii, w ramach której niemożliwym miał być bunt robotników, przeciw reprezentującej ich klasowe interesy „robotniczej” władzy. Dodajmy, że miała się ona nijak do rzeczywistych nastrojów społecznych panujących w Poznaniu latem 1956 r. Wyrażały się one w różnoraki sposób, od publicznego okazywania radości, wdzięczności czy też podziwu dla uczestników Czerwca, poprzez kolportaż ulotek, skończywszy na organizowaniu strajków solidarnościowych, a nawet zbiórek pieniężnych na rzecz aresztowanych kolegów. Ci ostatni jesienią 1956 roku stanęli przed sądem w czasie tzw. „procesów poznańskich”. Wykładnia „wypadków” sprawiła zarazem, że jednym z najważniejszych zadań postawionych przez władze przed śledczymi było potwierdzenie „agenturalnego” wymiaru „Poznania”. Z tego powodu zdecydowano o nadaniu procesom charakteru grupowego, co podkreślać miało, że uczestnicy Czerwca 1956 działali w sposób zorganizowany.
Ostatecznie, przed nastaniem październikowej „odwilży”, przed oblicze sądu doprowadzono trzy grupy oskarżonych, sądzonych w procesach: „trzech”, „dziewięciu” i „dziesięciu”. Co znamienne, nad przebiegiem rozpraw czuwał osobiście prokurator generalny PRL Marian Rybicki, bądź jego specjalny pełnomocnik Gustaw Auscaler, swego czasu sędzia sekcji tajnej Sądu Najwyższego, który m.in. podtrzymał wyrok śmierci w procesie gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”.